"Cinderella ate my daughter", czyli spalmy wiedźmy i plastikowe prostytutki
Nie było mnie długo i to wcale nie znaczy, że nie czytałam. Po prostu... nie czułam potrzeby pisania o tym, co czytałam. Zaczęłam coś o "Dziwnych losach Jane Eyre", które sprawiły mi wiele przyjemności, ale im dłuższy stawał się tekst, tym bardziej brnęłam w coraz dziwniejsze refleksje, aż w końcu całość stała się zbyt splątana, bym chciała ją edytować. Rzuciłam się też na Grishaverse, bo wiedziałam, że skoro wychodzi serial, lada chwila ktoś zaspoileruje mi przynajmniej pierwszą część - w ciągu tygodnia czy półtorej przeczytałam całą pierwszą trylogię, a kiedy odpocznę, zajmę się pewnie dalszymi częściami. W skrócie: książka okazała się odświeżająco dobra, wciągnęła mnie jak rzadko, a dodatkową satysfakcję sprawiło mi, że przewidziałam, przynajmniej częściowo, zakończenie - i to nie tylko przewidziałam, ale i wymarzyłam, bo to nie było żadne "łeee, pewnie tak się to skończy i wszystkim opadną członki", a raczej "tak bym chciała, żeby właśnie tak było". No